Nie chodziło mi o to, że młodzieżowa, ale że do książek, które czytało się na początku przygody z jakąś tematyką, ma się potem inny stosunek. Takie awantury antyczne w starej zblazowanej głowie już tak nie namieszają. Natomiast stara zblazowana głowa mogłaby pewnie po latach z przyjemnością odświeżać sobie wzruszenia młodości. Tylko trzeba te wzruszenia mieć.
Zasada jest chyba ogólna - żeby w ogóle coś w życiu czytać, trzeba zacząć samemu przed dwudziestką. Jak ktoś się ograniczy do męczenia w szkole "Ojca Goriot" i "Przedwiośnia", może już nie sięgnąć po maturze po żadną książkę, albo zachwycić się po trzydziestu latach biografią Audrey Hepburn.
Trudno mi powiedzieć, jakbym odbierał Zambrzyckiego, gdybym go czytał jako nastolatek, ponieważ trafiłem na niego jakieś piętnaście
lat temu i od razu było to dla mnie jak kieliszek dobrego wina. Dość dużo innych rzeczy na ten temat miałem przeczytane, w Pompejach też już byłem "przed Zambrzyckim" ze dwa razy, tak że pozostało mi delektowanie się zabawą autora z powszechnie przyjętymi stereotypami życia w świecie antycznym :-) Z drugiej strony pozycje, które kształtowały moje wyobrażenie o świecie antycznym w szkole średniej - weźmy chociażby cegły Waltariego - teraz czyta mi się ciężko. Przygnębiający nastrój, obowiązkowy starszy wiekiem narrator, którzy przegrał wszystko w życiu, przeżył własny świat i nie mogąc znaleźć się w nowym, obcym otoczeniu, spisuje wspomnienia. Wszystko to teraz mnie męczy, a wtedy raczej mi nie przeszkadzało i chłonąłem szczegółowo wykreowany w danej książce świat.
Autorem, którego być może bym darzył dużym sentymentem, gdybym napotkał go w szkole, jest Tolkien. Pierwszy raz dostałem go do przeczytania pod koniec studiów i nie dałem rady. Było to dla mnie tak koszmarnie nudne, jakby ktoś kazał mi z własnej woli zachwycać się "Krasnoludkami i Sierotką Marysią" Konopnickiej.